strząsł — i obejrzawszy do koła, dopiero z cicha do gospodarza po niemiecku zaszwargotał.
Z pewnem poszanowaniem obchodził się z nim kotlarz — i nalegać nawet rozmową nie śmiał. Po chwili namysłu zdjął mały kubek z półki, począł go ocierać wiszącym przy nim ręcznikiem, poszedł do alkierza i wyniósł pod pachą beczułkę, z której go napełnił.
— Napijecie się — rzekł — po podróży to zdrowo. — Niech Bóg szczęści... a jak przybyliście, lądem?
Gość ramiona podniósł.
— Gdzież tam, na czółnie, wodą...
— Tem pilniej się rozgrzać potrzeba — bo teraz na wodzie chłód do kości przejmujący.
Przyjął kubek ofiarowany przybyły, ale drugą ręką wskazał na zrzuconą opończę, która go od zimna chroniła.
— Zkąd jedziecie? Wolno zapytać? — zagadnął gospodarz, w oczy patrząc pijącemu.
Zamiast odpowiedzi, klecha pokazał w stronę w którą Wisła płynęła. Rozumieli się widać, bo otyły gospodarz nie pytał więcej, odebrał opróżniony kubek i nalał go po raz wtóry, ale klecha nie pijąc na stole postawił.
Zapach wina mocny rozszedł się po izbie. Gość przystąpił bliżej ku ognisku, które było trochę przygasło. Zacierał ręce, dumał, jakby się
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/016
Ta strona została uwierzytelniona.