jego, na którą gorące, pożądliwe oczy skierował klecha, ręką jej śląc powitanie.
Dziewczę się mocno zarumieniło, chciało pozostać, miało ochotę zabawić, ale Pelcz tak się krzywił i zżymał, iż wkrótce odejść musiało.
Tem grzeczniej potem, płacąc za to, kotlarz począł sam posługiwać klesze, gdy mu jedzenie przyniesiono.
— Pożywajcie, co Bóg dał — rzekł do niego — nie wyda się wam smaczną strawa nasza tutejsza, bo tu niema ani z czego, ani komu zwarzyć po ludzku. Póki żyła nieboszczka, wszystko było inaczej, a Anchen do kuchni szkoda.
— O mnie się nie frasujcie — odezwał się zajadając chciwie klecha — mnie wszystko jedno czem się nakarmię, bylem głodny nie był.
Sam nie siadając Pelcz stał przy stole i patrzał, czekał, nalewał, podsuwał — nie rychło ośmielając się na nową rozmowę.
— A u naszych panów co słychać?
Klecha mruczał jedząc.
— Cóż ma być! zawsze jedno. Wojna i wojna, bez niej by życia nie było. Jak niema kogo bić, trzeba — myśleć, żeby się z czego spór zrodził... Gdy goście przyjadą mało ich stołem przyjmować, trzeba, żeby mieli pogan, na którychby zapolowali. Litwa na to dobra, że tam nim się jedna skończy wyprawa, do drugiej zawsze już jest przyczyna.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/019
Ta strona została uwierzytelniona.