zaprawami czuć było... Do środka go nikt nie prosił, a on też się nie napierał.
Popychano go, na co się nie skarżył, nastawiając uszu i oczu.
Byłby tak może dłużej tu pozostał na przesmyku, gdyby poważny z laską w ręku mężczyzna, wyszedłszy z komnat książęcych, nie zobaczył go, i nie zagadnął.
Był to marszałek książęcy, którego Żebro zwano, jeszcze z czasów starego Ziemowita, będący na dworze. Przystąpił do niego zwolna. Pokornie, z przesadzoną uniżonością pokłonił mu się klecha.
— Jestem skryptorem — rzekł — czasem ksiądz kanclerz dawał mi jaką robotę...
— Jak was zowią? zkąd jesteście? — zapytał Żebro, patrząc na wytartą sutannę.
— Z Poznania jestem, klecha wędrowny — jąkał się nieco przybyły. Zowią mnie Bobrkiem. Po pańskich dworach, po plebaniach, gdzie albo czasem co przeczytać lub napisać potrzeba, służę... Ks. kanclerz mnie zna trochę.
Żebro popatrzał mu w oczy.
— Ono to dobrze — rzekł — ale u nas nie zbywa na skryptorach: dwa klasztory mamy pod bokiem.
Pokłonił się Bobrek.
— Nie odpychajcie biednego klechy — rzekł pokornie.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/024
Ta strona została uwierzytelniona.