krew, dawnych panów naszych. Szeroko ja mówić o tem, ani słów w jedwabie owijać nie umiem, — z prosta więc rzekę, na was patrzą wszyscy, na was! Po należną wam spuściznę tylko rękę wyciągnąć, sama się wam Polska prosi!
Milczeli wszyscy jak przybici tą wielką otwartością Bartoszową, ale z oczów Sochy wojewody widać było i przestrach a niepokój jakiś. Marszczył się dziwnie, kanclerz też usta zacisnął, głową potrząsał. Szlachta za Bartoszem stojąca, gorąco mu potakiwała.
Co się z Semkiem działo, zgadnąć było trudno. Siedział ze wzrokiem w stół wlepionym, namarszczony srodze, to blednąc, to czerwieniejąc, oczów podnieść nie śmiejąc, jakby się obawiał, że zdradzić go mogą.
Upłynęła tak chwila w milczeniu. Bartosz do tego, co tak otwarcie powiedział, nic dodawać nie śmiał, czekał jak ten łowiec, co strzałę puściwszy, patrzy, ażali zwierza ubił, czy skaleczył tylko.
Po bardzo długim namyśle, Semko począł głosem jakimś niepewnym. —
— Loisa nie stało, ale Zygmunta już macie. Przecież go tam już, słyszę, i w Poznaniu i w Gnieźnie, wszędzie jako prawowitego króla a pana przyjmowali, boście wprzód Maryę, jego
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/042
Ta strona została uwierzytelniona.