dokaże nic. Janusza brata i żelaznym drągiem nie podważyć. Siedzi on w swych lesiech, dobrze mu w nich, nie ruszy się.
Zechce się polskiej korony — można dla niej stracić mozowieckie księstwo.
Mówił, a choć to z młodych ust płynęło, kanclerz, wojewoda, nawet sam Bartosz, czuli, że rozumu tej mowie nie brakło.
Wprawdzie Socha stary, który nieraz toż samo słyszał z ust Ziemowita, ojca — wiedział, że rozum ten niecały jego był, że powtarzał, co się od nieboszczyka nauczył, co on mu za żywota nieustannie w głowę kładł, ale prawda prawdą była. Ciężko przychodziło zaprzeczyć temu, co się w oczy rzucało.
Odezwał się też kanclerz zaraz.
— Święte słowa, nie pożądaj cudzego, abyś swojego nie utracił.
A Socha dodał.
— Nie wabcie nas, nie kuście, miły starosto. Łacna to rzecz zażądać wielkości, ale zdobyć ją trudno, gdy nieprzyjaciół tylu, i w razie złym nawet na druhów rachować nie można. Siła złego tylu na jednego. Ani skarb, ani ludzie nie starczą na to...
Bartosz się zasępił i zniecierpliwił razem.
— Mówcie zdrowi! — rzekł... Kto sokoła na czaplę nie puszcza z obawy, aby mu go dzióbem
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/047
Ta strona została uwierzytelniona.