Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/052

Ta strona została uwierzytelniona.

żony, jak kanclerz, z którego twarzy również ranny spokój i pogoda zniknęły. Bartosz zasępiony był trochę, ale mu to dzielności nie odjęło. Znać było po nim, że on od swojego zamiaru nie odstąpi, a co raz zamyślił, dokona.
W wojewodzińskim dworcu, choć u możnego pana, jak na całych Mazurach, zbytku znaleźć nie było można. Tu dłużej się zachowywał wszelki obyczaj stary, sprzęt pierwotny i ta kożuchowa prostota, co na glinie pospolitej, drewnianą łyżką jeść się nie wstydziła, choć ją na srebrną stać było.
W wielkiej izbie, do której weszli, tylko ławy grube a stół duży w ziemię wbity, i na ścianach kołki, na których broń różna wisiała, nic więcej nie było. W kącie jednym pozwijanych proporców różnych większych i mniejszych stała kupka, przy ognisku na policy kubki niewykwintne, parę srebrnych, więcej glinianych i z drzewa nawet.
Wojewoda nie dbał o zbytek żaden. Chłopak odziany po wiejsku przyniósł dzbanek miodu, nalano kubki, usiedli dokoła ognia.
— Darmom ja tu widzę jechał — odezwał się Bartosz popijając — chciałem jedynemu u nas Piastowi co jeszcze nie zniemczał, koronę Łokietkową przynieść...
Z innemi Piastowiczami niema co i mówić. Szlązcy już niemieckie pieśni miłosne wyśpiewu-