Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/087

Ta strona została uwierzytelniona.

ochocony. — Takby było po bożemu i sprawiedliwie, i jabym tej sutanny nie nosił, której się dziewki boją, a ja jej nie cierpię.
— Nie bluźnijcie! — przerwał kanclerz oburzony, obcego świadka w kącie pokazując mu oczami.
Henryk, jakby go dopiero teraz postrzegł, poskoczył ku niemu, tak przyglądając się zblizka, jakby osobliwe jakie zwierzę, nieznanego rodzaju miał przed sobą. Wystawiony na to bystre, przenikające wejrzenie, Bobrek zmięszał się, skulił, zrobił małym i pokorniejszym jeszcze.
— Klecha? — zapytał Henryk. — Coś ty za jeden? słyszysz? zkąd? nie znam cię, gadaj co tu robisz?
— To skryptor wędrowny, który modlitwy przepisuje — rzekł kanclerz.
Henryk od stóp do głów, z pogardą wielką rozpatrywał się w biedaku, który nie śmiał podnieść oczów.
Odwrócił się potem od niego, niepowiedziawszy nic i sam do siebie tylko bąknął.
— Śmierdzi ten klecha!
Kanclerz stojąc w pośrodku izby zdawał się czekać, aż niepotrzebny gość nocny, który nie zwykł był nigdzie miejsca zagrzewać, precz pójdzie sobie, ale książątko po izbie biegało.
— No? nie chcecie mi nic powiedzieć? — zawołał w końcu.