pierzchło się co żyło... Z końca w koniec Wielkiejpolski brzmiało.
— Nie chcemy ani Zygmunta ani Domarata. — Precz z niemcem!
Zaraźliwa to rzecz, gdy się weźmie jedno wołanie.
Z Wielkopolski poszło ono do Krakowa, i tam ludzie się rozmyślać poczęli. — Co nam po tym młokosie? Będzie jak Lois na Węgrzech siedział, a nas na wielkorządy zdawał. Tegośmy już mieli dosyć!
Inny też jakiś wiatr zawiewał od Węgier od królowej matki, w Krakowie śpiewano inaczej. Mówiono, iż król zmarły tego sobie życzył, i tak przeznaczył, aby jedna z córek była węgierską, druga polską królową. — Mogli więc sobie jedną panienkę dostać, na panią ją wychować, a wyswatać jak im było po sercu.
Panowie krakowscy, którzy najbliżej tej przyszłej królowej stać mieli, powiadali sobie. Jużci gdy ją swatać będziemy, a z nią komuś królestwo potężne damy; musi wdzięczen być dziewosłębom. Każdemu z nich coś się okroi, komu ziemi szmat, komu ze skarbca skojec...
U przyszłego pana, ci co go przyprowadzą, wezmą pierwsze urzędy główne, będą przy nim stali, z nim rządzili.
Zygmuntowi, który już na pół królem był, sprawa się psuła.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/099
Ta strona została uwierzytelniona.