A po chwilce dodał biskup wzdychając.
— Tu zaś powszechnie głoszą, iż wielu sobie markgrafa za króla nie życzy...
Zerwał się Domarat z siedzenia.
— Doniesiono wam fałszywie — zawołał. — Co jest u nas ludzi przedniejszych a rozumnych, to wszystko markgrafa królem uznało. Garść wichrzycieli potrzeba zmusić do posłuszeństwa i milczenia.
— To, rzecz wasza! — odparł biskup Czarnadzki. — My tu obcy, pokój nie wojnę przynosimy. Wysłuchamy tego, co jutro panowie wasi mówić będą, i postąpim wedle okoliczności.
Niecierpliwy Domarat raz jeszcze głos zabrał, popierany przez arcybiskupa długo za Zygmuntem gardłował. Postrzegł w końcu, że biskupi oba, sporu z nim zaprzestawszy, milczeli, słuchali, zdania żadnego nie objawiając.
Próżno więc było silić się na przekonanie tych, co przekonanemi być nie chcieli.
Gdy przyszło się żegnać, Domarat wcale ztąd odchodził z innem przekonaniem, niż przybywał. Męztwa i ufności utracił wiele.
Myślał nad tem, czy ze zmianą położenia miał się Zygmuntowi odkryć, lub nie. Nie zdało mu się to w końcu potrzebnem, bo same wypadki nazajutrz miały mu otworzyć oczy.
Męztwa odbierać, ani gniewu obudzać zawczasu nie chciał.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.