zykami wprawnie, ostrożny i przebiegły, z niewielu słów domyślał się snadnie, z kim miał do czynienia.
Pominąwszy kilka takich kupek, gdy już dobrze dnieć zaczęło, natrafił o milę od Wiślicy, pokaźniejszy orszak czyjś, ale tak bezpański jak inne. Starszy dworzanin tylko nim dowodził, podweselony jak i drudzy, o czem się łatwo przekonać można było z tego, że pieśni swawolne wywodzili na całe gardło.
Bobrek począwszy jechać za niemi, przysłuchiwał się, uśmiechał i zdawał tylko czyhać na zręczność, aby bliżej poznajomić się z niemi.
Starszy, co przy wozach z drugiemi jechał, drab duży, suchy, z nosem czerwonym i policzkami rubinowemi, z długim wąsem spuścistym — miał twarz dobroduszną i głupkowatą.
Może to właśnie Bobrka ku niemu pociągało.
Około pierwszej karczemki śpiewający stanęli, utrzymując, że już im w gardłach pozasychało, chociaż dobrze je w Wiślicy odwilżyli. Stanął z niemi i Bobrek, a tu, gdy starszy nie zsiadając, piwa sobie przynieść kazał, udało się z nim podróżnemu zawiązać rozmowę.
Począł się uskarżać, że arcybiskup, który był razem proboszczem u św. Floryana, samego wyprawił go do Krakowa, a markotno mu tę drogę odbywać bez towarzystwa.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/137
Ta strona została uwierzytelniona.