Nie zmieniało to ani postanowienia, ni sposobu postępowania Domarata, odgrażał się tylko, że kraj cały w perzynę i stos gruzów obróci.
Właśnie w godzinę takiej sierdzistości wielkiej, gdy wielkorządca rozsyłał rozkazy zbrojenia się do ostatniego człeka, drżąc z gniewu, bo mu wioskę spalono, Bobrek sądząc, że go spokojniejszym zastanie, stanął przed rozpłomienionym Domaratem.
Uląkł się mocno i stanął w progu jak skruszony winowajca, oczekujący wyroku. Domarat zrazu go nawet niepoznawszy, przyskoczył i nie opamiętał się, aż ujrzał schylającego do kolan.
— Z niczem powracam, najmiłościwszy panie! rzekł po cichu — ale — Bóg świadek! — wina nie moja — zdrada była! Na złamanie karku karku pędziłem, a przybyłem za późno — dwa konie padły...
Domaratowi już ta bezpowrotna przeszłość, którą odbolał, nie tak leżała na sercu. Co innego miał na myśli. Popatrzał na niego czas jakiś osłupiały.
— Ludzi! ludzi mi na gwałt potrzeba! — zakrzyczał. — Słyszysz! ludzi! Do Sasów, do Brandeburczyków, do djabła gotowem słać, byle mi kto żołnierza dostarczył. Na Czechy już posłałem. Ty sam pół-krwi niemiec, masz u niemców mir, trutniu! ruszaj mi zaraz, a spraw się lepiej!
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/150
Ta strona została uwierzytelniona.