— Pójdę po nich dokąd każecie — odparł Bobrek spokojnie.
Domarat wołał tymczasem bez przestanku.
— Ludzi mi dawaj! Bronić się muszę. Zmuszają mnie do tego. Zbierają wojsko na mnie, wystawię drugie przeciw nim. Chcą, aby się krew lała, popłynie strugami. Palą oni, ja kamienia na kamieniu nie zostawię.
Zajadłości tej wcale się nie zdawał podzielać klecha ostygły — patrzał, słuchał, rachował może czy nie nałoży głową i kto tu będzie mocniejszym, a co zakon zyszcze na tem. Nim dalszych doczekał się rozkazów, drzwi się nie zamykały, wpadali ciągle przybywający z wiadomościami, poranieni, przerażeni...
Zaledwie uspokojony, Domarat w nową wściekłość wpadał — same niemal klęski mu zwiastowano.
Paliły się dwory i wioski Grzymałów, szturmowano do ich gródków, niewiasty spłakane z dziećmi na ręku uchodziły. Ogromne łupy zagarniali Nałęcze, a tymczasem wojsko ściągali z całej Wielkopolski, chcąc niem osaczyć wielkorządzcę i zmusić do poddania się.
Na zamku, mimo przygotowań do obrony, przestrach panował, bo miasto obawiając się zniszczenia, szemrało i groziło, że się podda Nałęczom.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.