Chociaż drogi były poprzecinane, a po lasach stały zasadzki, na gościńcach zaś wielkich kupami czatowali Nałęcze — oddziały Grzymałów przedzierały się lasami, bezdrożami, i co chwila wpadały na zamek, pod opiekę Domarata.
Lud to był bardzo licho uzbrojony, z którego ledwie się co zdatnych do boju wybrać dawało, a wszystkich karmić było potrzeba.
Bobrek, o którym wśród tej wrzawy zapomniano, stał u drzwi ciągle i korzystał z tego, bo się nasłuchał powieści o tem jak sprawa Grzymałów stała. Przebiegły klecha nastawiał uszu, rachując jak dwu panom razem usłużyć...
Głównie szło mu o to, aby swoim panom niemieckiego zakonu, zdać dobrą ze wszystkiego sprawę. Doniósł już im z Wiślicy trochę, teraz się zbierał ustnie w Toruniu i Malborgu opowiadać, co w sąsiedniej Polsce się działo.
Domarat nie mógł mu dać pożądańszego zlecenia.
Ten już prawie był o nim zapomniał, czem innem zaprzątnięty, gdy po odejściu ostatnich przybyłych z żałobą, zobaczył tego bladego u progu trwającego, zbiedzonego klechę.
— Czekam, czy miłość wasza, raczycie mi dać pisanie do mistrza lub tylko ustne poselstwo — odezwał się narzucając z nim Bobrek.
— Do mistrza?! — szorstko podchwycił Domarat. — Gdybym grosza potrzebował, a miał kawał
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.