Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.

i dachu trochę się kurzyło, co zdawało się oznaczać, że tam przecie ludzie być musieli...
Uchyliwszy drzwi, w pomroce nikogo z początku nie dostrzegł Bobrek, ogieniek się tylko żarzył biedny i syczał, bo mokremy gałązkami był podsycany.
Rozpatrzywszy się dopiero lepiej, zobaczył na ziemi siedzącego człowieka, i zdało mu się, że mnich był, w sukni grubej, paskiem ze sznura przewiązanej. Kaptur też na głowę miał nasunięty, a broda siwa, rzadka, na piersi mu spadała.
Zbliżywszy się doń, pozdrowił Chrystusa, na co mu głosem dźwięcznym i silnym siedzący odpowiedział:
— Na wieki.
Był to w istocie zakonnik reguły Franciszka Świętego.
— A gospodarza to tu nie ma? — zapytał Bobrek.
— Jak widzicie. Pan Bóg tu gospodarzem, a ja jedynym dotąd gościem — rzekł stary mnich, który właśnie w ręku chleba kromkę trzymając suchego, a w drugim sól — posypywał ją oszczędnie i pożywał. Maleńki kubek drewniany stał przy nim z wodą. A choć w pustej gospodzie, przy biednym ogniu wesoło nie było, mnich starowina zdawał się być bardzo dobrej myśli.
— Cóż wy tu ojcze porabiacie? — odezwał