wniejszem może, niż na wielu monarszych dworach Europy.
Znać było czasu wypraw, na szatach, orężach, koniach, wozach, namiotach, że białopłaszczowi panowie należeli krwią do najarystokratyczniejszych rodzin, do książęcych domów, i że wdziewając te sukuie, nie wyrzekali się zbytków i pieszczot, do jakich wprzód byli nawykli.
Rycerstwo wygasało na zachodzie, przeradzało się i niewieściało, tu zlewały się jego szczątki i byt swój przeciągały. Urok miał zakon dla wielu awanturników, jako pogromca niewiernych, ale większy jeszcze, jako stowarzyszenie mężczyzn wyzwolonych z więzów rodziny, z obowiązków dla niej, i żyjących pod wyjątkowem prawem, które zwalniało od moralnych przepisów, pospolitych ludzi wiążących, płacąc tem za ofiarę życia, w boju zagrożonego.
Na wszystkich tych panach, którzy zapełniali izbę radną, wielkiem ogniem olbrzymiego komina ogrzaną i oświeconą, widać było pychę siły, jaką na nich zlewał zakon.
Może najskromniej ze wszystkich stawił się sam mistrz wielki, człowiek twarzy pospolitej może, nieuderzającej na pierwszy rzut oka, ponurej, ale poważnej i myślącej. Rysy jej były grube, niezbyt foremne, szlachetniejszej krwi niezdradzające, chociaż rozum bystry i energia biły
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/187
Ta strona została uwierzytelniona.