z oczów. Nizkie czoło, nawyknienie do myślenia pogarbiło fałdami, które już z niego nie schodziły.
Nie był mistrz ani wymownym, ani w słowa obfitym, ale wiedziano, że niewielu słów jego słuchać należało, bo były treści pełne, a dojrzałe.
Zwykle ponurego usposobienia, mistrz wielki, który się nie ukrywał z tem co czuł, i jak był usposobionym, gardził wszelkiem udawaniem, dnia tego twarz miał pogodniejszą.
Około ust igrał mu jakby cień uśmiechu. Nie śmiał się on nigdy, a ten odblask jakiegoś wesela wewnętrznego, już miał wielkie znaczenie.
Obok niego wyniosła, rycerska, piękna, ale jakiemś zuchwalstwem rozpasanem nacechowana postać marszałka Konrada Wallenroda, obracającego się z wielką swobodą, oczyma biegającego żywo i natrętnie po przytomnych, stanowiła wybitną sprzeczność.
Czolner cały był w sobie, marszałek choć nie mówił, dawał się poznać obejściem swem i ruchami.
Więcej niemal zważano nań i okazywano mu uszanowania niż Czolnerowi, z którym on chciał stać na równi.
Wszyscy inni też dumni i pewni siebie, przy Wallenrodzie nieśmiałemi się prawie wydawali. Ani na wielkiego mistrza, ani na wysokich urzędników nie zwracał on uwagi, zdawał się tu dla siebie być pierwszym i jedynym.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/188
Ta strona została uwierzytelniona.