Nie przywiązywał też zapewne do tego zgromadzenia, na które przybyć raczył, wielkiego znaczenia. Okazywał, że stawił się z obowiązku, dosyć lekceważąc sobie radę, że się tem nudził, i że zagadkowo rozjaśnione oblicze mistrza go drażniło.
Oprócz Czolnera, który był miernego wzrostu, reszta zgromadzonych składała się z ludzi dorodnych, stworzonych do tych wielkich i ciężkich zbroi, które nas dziś zdumiewają, a jednak Wallenrod górował nad niemi, i wśród tych twarzy męzkich, pięknych rysów, dumne jego oblicze najpiękniejszem było. Czarne oko miało królewskie wejrzenie, małe usta, widoczne z pod ciemnej brody i wąsów, wyraz, jakby do rozkazywania stworzone były.
Wallenrod nie mówiąc do nikogo, nie pozdrawiając wszedł do radnej izby, zagrzał się u ognia, a potem siadł naprzeciw niego na ławie, długie swe nogi wyciągając bez względu, iż niemi drogę innym zamykał.
Czolner zdawał się czekać na kogoś, który nie przychodził, spojrzał po przytomnych leniwie, zadumał się, nadsłuchiwał, czy kroki jakie nie dojdą go zdala i po chwili zwrócił do suchego, starego podskarbiego zakonu, który stał mrużąc oczyma, bo niedowidział.
— Was mi dziś było najpilniej potrzeba — odezwał się do niego — bo sprawa, którą prze-
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/189
Ta strona została uwierzytelniona.