znam prawie... Dziś to już dojrzały młodzieniec być musi. Wie pewnie coś o Januszu, powie mi o Dawnucie.
To mówiąc zadumał się Witold, z ukosa spojrzał na Czolnera, i jakby się uląkł być posądzonym, gdyby nazbyt nalegał, zamilkł chwilę znowu.
— Ale bądźcie szczerzy — dodał obojętniejąc — jeżeli to Semkowi nie na rękę, albo wam, a on tu krótkim gościem i wiele jest do mówiena — nie nalegam... Usunę się.
— Co do mnie — rzekł spiesznie wielki mistrz z uśmiechem uprzejmym, — widzicie miłość wasza, żem pierwszy o tem uprzedził. Przeciwko rozmowie nie mam nic, za Semka, który chce, by o nim nie wiedziano, ręczyć nie mogę.
Witołd ramionami poruszył.
— Jeżeli Semko nie zechce, napraszać mu się nie myślę — zawołał dumnie.
— Na łowy pojedziesz książę? — pytał Czolner.
— Chętnie! chętnie! — pospieszył z odpowiedzią Witold. — Byle w pole a na wiatr, tom rad, bo w murach siedzieć męką dla mnie.
I o Semku już mowy nie było.
Zaledwie się wielki mistrz oddalił, gdy stary zakonny rycerz, słynący z tego, że miał prawdziwą do łowów namiętność, Kurt von Rosen, wszedł do komnaty książęcej.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/222
Ta strona została uwierzytelniona.