mu zabiła, ustał nagle. W tém Czolner zbliżył się do nich.
— Rozumiecież wy tę pieśń piękną, z nad brzegów Renu tu przyniesioną, dźwięczną i śliczną jakby ją słowiki nuciły? Maż który naród pieśni takie? — zawołał mistrz wpatrując się w zmieszanych nieco książąt.
— Ja słów nie rozumiem wiele — odpowiedział Witold — a śpiew mi za miękko i pieszczono brzmi dla rycerskiego ucha.
— Właśnie dla nas takiego potrzeba — zawołał Czolner — aby znużonym bojową wrzawą smakował. Dowiedziona to rzecz, że ci co w boju najmężniej krew przelewają, najmilej potem słuchają tych pieśni, które umysły łagodzą.
— I u nas — rzekł — dziewczęta po siołach, piękne Dajnos nucą, ale mężom słuchać ich srom, aby serca nie miękły.
Semko pochwalił bardzo lutnistów, porównywając ich do tych, których słyszał we Wrocławiu i Opolu.
Mistrz zdawał się wesołym i rad gościom swoim, Witold więcej był ożywionym niż zwykle. Na Semku tylko zaledwie dokończona z nim rozmowa, powierzony pierścień, poselstwo na które tak niespodzianie i nagle ważyć się musiał, zrobiły wrażenie przykre, które na młodem licu malowało się zbyt dobitnie, aby niepostrzeżonem przejść mogło.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/240
Ta strona została uwierzytelniona.