ku lasom, z których codziennie drzewo na opał wożono. Gościniec wielki o tej godzinie stał już pusty. Ubodzy tylko ludzie, którzy koni nie mieli, na plecach dźwigając gałęzie ścięte, wlekli je do chat opóźnieni. Szczekanie mnóstwa psów dochodziło zdaleka.
Hawnul chciał ich sam doprowadzić do bramy klasztornej, lecz brat Antoniusz wyręczył go, podejmując się tego.
— Spoczywajcie, jutro — rzekł Hawnul — do księcia, a ja tymczasem będę wam drogi trzebił... Jeżeli się przekonam, że Jagiełło do zgody namówić się nie da, narażać was nie będę.
Semko wspomniał teraz o pierścieniu Julianny, niegdyś danym Birucie, który mu na znak Witold powierzył, i powiedział o nim Hawnulowi.
— Być może — odparł po namyśle starosta — że i on pomoże do utorowania wam drogi, naprzód do Julianny, a przez nią do Jagiełły.
Ciemno już było i od śniegów tylko mały odblask drogę wskazywał, gdy rozstawszy się ze starostą, zwrócili ku klasztorowi.
Konwent z kościółkiem, na którym krzyża nie było, chociaż stał na kraju przedmieścia, nie ostatnią był budową w pustem polu. Otaczały go drewniane domki i szopy, w których się łatwo było domyślać nawróconych już chrześcian, cisnących się bliżej ku swej starszyźnie i świątyni.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/295
Ta strona została uwierzytelniona.