Świątynia jest pilno dzień i noc strzeżona przez sługi Krewy, a przystęp do niej trudny.
Niema też tam do widzenia nic, oprócz kamiennego ołtarza, na którym ogień się pali, i brzydkich bożyszcz ich z drzewa, z żelaza, a nawet z prostych dzikich kamieni, za bogi czczonych...
Skarby, jakie mają w sklepach, pod świątynią się ukrywają.
Pytał Semko, czy prawdą było, że dziewczęta wejdalotki ogień wieczny obsługiwały, co Hawnul potwierdził, dodając, że surowo ich strzeżono.
W stronę świątyni wiodła ubita ścieżka, ale wielkiego zbiegowiska ludu widać na niej nie było. Stała o tej godzinie pustą prawie dolina Swentoroha, dym tylko ciągle podsycany ponad mur gęstym słupem się unosił.
Zbliżając się ku teremowi księżnej Julianny, Semko postrzegł stojącą z boku w dziedzińcu gromadkę dziewcząt, która, jakby świadoma ich przybycia, czekać się tam zdawała. Ale wszystkie one miały tak osłonione twarze, iż rozpoznać ich nie było można. Na widok nadchodzących, krótką chwilę tylko postawszy w miejscu, pospiesznie, przepłoszone pierzchnęły.
Z za słupów wychyliło się potem jeszcze parę głów biało okrytych, aby się przypatrzeć obcemu, a Hawnul, udający że tego nie widzi, spiesznie księcia wprowadził do sieni.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/044
Ta strona została uwierzytelniona.