W dziedzińcu Bobrek miał szczęście spotkać się z księciem Henrykiem, u którego był w łaskach. Przy nim on dworował teraz wcale inaczej, gdy ludzie na nich nie patrzyli, pobożnego nie udawał, uczył go piosnek swawolnych, prawił powieści, których się u Krzyżaków nauczył, o niewiastach, i o szerokim świecie, pomagał mu do śmiechu. Pewien rodzaj poufałości zrodził się z tych stosunków, chociaż klecha z Henrykiem ostrożnym być musiał, bo w żartach popędliwym bywał i okrutnym, a parę razy go okrwawił.
Skłoniwszy się księciu w sposób błazeński, że czapką aż po ziemi powlókł, Bobrek zawołał.
— Chwalić Boga, mamy księcia z powrotem. Ale kędy bywał!! sza! Prawią, że się w lesie obłąkał i głodem marł, niech zdrów wierzy kto chce.
— A ty co myślisz? trutniu? — rozśmiał się Henryk.
— A cóż ja wymyśleć mogę, kiedy nitki pochwycić trudno. Gdyby niteczka choć mała, doszłoby się do kłębuszka.
Młode książątko wtórowało mu śmiechem.
— Patrzaj tylko, gdy nitkę schwycisz, aby się z niej sznurek nie skręcił, na którymbyś mógł wisieć — zawołał.
Bobrek pochwycił się za szyję i głowę skrył w ramiona, a książe mówił dalej.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/063
Ta strona została uwierzytelniona.