przed nią napróżno starano się zgruchotać. Stał on w takiem oddaleniu, że zrzucane belki go nie dosięgały, a ogromny ciężar wahadła lada czem zgruchotać go nie dopuszczał.
Trzask wrót oznajmywał, że wkrótce paść musiały, gdy białą płachtę i gałęż zieloną wywiesili mieszczanie.
Tymczasem zewsząd na mury drapali się oblegający. Zatrąbiono, aby walkę wstrzymać, co z trudnością dokonać się dało. Potrzeba było czasu aby roznamiętniony tłum pohamować. Na wyżkach nad wrotami ukazał się mąż z siwą głową odkrytą. Oczyma szukał dowodzących. Wojewoda podniósł rękę, w której żelazną trzymał rękawicę.
— Poddawajcie się bez zwłoki! — zawołał.
— Poddamy się miłości waszej, — począł wołać wysłany — ale nie mścijcie się na nas, miastu krzywdy nie czyńcie. Niewinni jesteśmy. Otwarlibyśmy byli wrota dnia pierwszego, gdyby nie załoga zamkowa... Zmuszono nas! przysięgamy!
Wojewoda spojrzał na swoich, wszyscy byli znużeni, czasu stracono dużo.
— Otwierać wrota! — powtórzył wojewoda.
— Słowo wasze, że nam krzywdy nie uczynicie!
Ogromna kupa szlachty zbiegła się do koła
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/086
Ta strona została uwierzytelniona.