jący nie mieli żadnych, ale też nie rachowali na nie. Dosyć im było dachu nad głową, ścian od wiatru i zacisznego kąta.
Dla znaczniejszych, duchownych, książąt, urzędników i pisarzów izb było podostatkiem. Wprawdzie okna nie miały jeszcze błon szklannych, a na dole nie wszędzie się znalazły podłogi, ale ław starczyło wszystkim.
Ludzie byli do niewygód nawykli, obyczajów miękkość zaledwie się czuć dawała, przez obcych przynoszona.
Naród cały obozował jeszcze, jak za tych czasów, gdy od najazdów musiał się bronić i czuwać a od tych i teraz nie był bezpiecznym.
Marzec w tym roku kończył się dosyć suchemi i nie zbyt mroźnemi dniami. Drogi już były oschły, wiosna się blizka obiecywała. Rzeki płynęły jeszcze wezbrane, błota stały jak stawy ogromne, ale na łąkach gdzieniegdzie zieloność się pokazywała.
Na zamku już się przygotowywano na przyjęcie gości, sposobiąc drwa do kominów, izby oczyszczając po troszę, gdy na dwa dni przed oznaczonym, wprost do wrót ciągnący ukazał się dwór pański, zdaleka już kogoś znacznego obiecujący.
Służba zamkowa, przypatrująca mu się ze wzgórza, z pozoru starała się odgadnąć, kto to być mógł, godząc się na to jedno, iż przyjezdni na Niemców wyglądali.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.