— Nie łapmy ryb przed niewodem — odezwał się w końcu Sędziwój Topór. — Naprzód potrzeba królewnę mieć, niech nam ją dadzą dopiero wówczas pomyślemy komu ją dać, królewna jeszcze niedorosła. Czasu jest dosyć.
Wojewoda poznański nic więcej tu nie zyskał, nad przekonanie, iż panowie krakowscy czekać chcą.
Dobiesław z Kurozwęk udał się tegoż dnia z pokłonem do arcybiskupa Bodzanty; chodzili tam i inni. Starano się go wybadać, ale ostrożny pasterz, choć z Semkiem już trzymał, politykował, odwołując się do tego vox populi, w którym dla niego miał się objawić — vox Dei.
Zamiast na zamek, którego znaczną część zajmowali goście, arcybiskup ogłosić kazał, iż zgromadzenie zwołuje nazajutrz do Dominikańskiego kościoła.
Czynił to, jak powiadał, ażeby szlachta, szanując Dom Boży, sworniej i spokojniej do obrad przystępowała.
Niewszyscy może byli temu radzi, ale powaga arcybiskupa nie dozwalała się sprzeciwiać jego woli.
Od rana z miasta, co tylko w obradach udział wziąć miało, płynęło do Dominikanów. Wielkopolanie naprzód gromadnie, tłumno, prowadząc z sobą Semka, który wpośród nich stanął, umyślnie popchnięty na czoło.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/120
Ta strona została uwierzytelniona.