— Na Boga! na rany Zbawiciela — zawołał — nie okazujże miłość wasza, że sprawę swą masz za straconą! Wszystkim serca upadną!
Ja teraz jeszcze za arcybiskupa ręczę, iż będzie i wytrwa z nami. Sposób znajdziemy na to, aby się królewna innemu nie dostała.
Myśmy pewni swego!!
Semko szedł wprost do obozu, zawsze jeszcze z tym gniewem w sercu — jednakże prośby, zaklęcia, upewnienia uspokoiły go nieco. Bartosz, Świdwa i inni nie odstępowali go, dowodząc, że nietylko nic nie było zachwianem, lecz przyszłość zapewniona.
— Nie okazuj tylko, miłość wasza, ani gniewu, ni zwątpienia, inaczej szlachta opuści nas... zachwieje się.
Błaganiem tem usilnem skłonili wreszcie Semka, iż twarz zasępioną nieco na przyjęcie nadbiegającej z kościoła szlachty rozpogodził.
Bartosz szczególniej, wcale niezrażony, pewien siebie i w nim ufność jakąś rozbudził.
W sercu jednak gorycz została, choć stłumiona.
Bartosz był tu duszą wszystkiego, osią, na której obracała się sprawa.
Natychmiast chciał powracać do klasztoru, aby arcybiskupowi, nie dając czasu do rozmysłu, trzymać go przy danem słowie.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/132
Ta strona została uwierzytelniona.