Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/175

Ta strona została uwierzytelniona.

plątać, lecz słuchający, rozumny pan, lepiej to zrozumiał, niżeli było powiedziane.
Keczer skończywszy, niepotrzebne jeszcze dodatki czepiał, bo mu się zdało, że go może nie zrozumiano, gdy Jaśko z Tęczyna, namarszczony, po milczeniu poważnem, wykrzyknął.
— Gdyby się to stać mogło, mój Keczerze, coś tu mi przyniósł, dałbym cię ozłocić!! Zmiłuj się, dajże mi człowieka tego, o którym powiadasz. Zbawcąby naszym był, gdyby...
Nie dokończył kasztelan, składając ręce.
— Myśl z nieba przyniesiona! — zamruczał — a nikomu z nas ona nie postała w głowie, bo któżby mógł przypuszczać, że to możliwe!!
Keczer prędko się zastrzegł, że ten „człowiek“ jak go zwał kasztelan, wcale nie chciał być ani mianowanym, ani widzianym, ani znacznym.
— Niech będzie jako chce, ale mi go daj!! — wołał Jaśko z Tęczyna. — Niechaj przyjdzie wieczorem. Zbiorę u mnie kilku, abym sam nie był, posłuchamy, rozważymy...
I powtórnie ręce zaciskając, dodał.
— Myśl to wielka, a gdyby w tem wola Boża była!!
Wstał z krzesła żywo, Keczerowi ręce obie kładnąc na ramiona... Oczy mu się paliły.
— Idźże proszę cię, wieczorem mi go daj!
Keczer już się ku drzwiom mając, zawrócił się, pokłonił i uśmiechnął.