jego, wejrzenie nieśmiałe i niespokojne byłyby go zdradziły.
Na czele poselstwa stał radny miasta, który od pocałowania ręki arcypasterza rozpoczął i westchnął ciężko.
— Przychodzimy powitać waszą pasterską miłość, pokłonić się jej i prosić o błogosławieństwo.
Tu otarł pot orator i zadławił się.
— Mamy też zlecenie od pana krakowskiego, — dodał — tyczące się orszaku zbrojnego miłości waszej.
— Właśnie, — odezwał się głosem trochę niepewnym Bodzanta, — nie mam go tu gdzie pomieścić. Spodziewałem się, że mi ludzi moich na gospody do miasta wpuścicie.
Mówiący zamilkł trochę.
— Rozkazanie jest dla wszystkich — rzekł po namyśle — w ogóle zbrojnych do miasta nie puszczać. Nie możemy uczynić tego...
Mówił jeszcze, zakłopotany wielce orator miejski, nie śmiejąc ostrzej i stanowczo przeciwko duchownemu wystąpić, gdy szmer się dał słyszeć w dziedzińcu, potem w sieni, i malutka, z twarzą cierpiącą postać biskupa krakowskiego Jana z Radlic ukazała w progu.
Natychmiast czując, że to go może od ciężkiego uwolnić obowiązku, poseł miejski cofać się zaczął do progu.
Wstał ks. Bodzanta i serdecznym uściskiem przyjął biskupa, którego około siebie posadził.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/197
Ta strona została uwierzytelniona.