— Niepodobieństwo — rzekł zimno i powolnie Bartosz. — Naprzód potrzeba wyczerpać wszelkie środki...
— Żadnych nie pozostało.
— Czekam na wiadomość z miasta — dodał starosta — nie straciłem nadziei.
Semko rzucił się rozpaczliwie na ławę.
— Wszystkie te skryte i tajemne roboty, zyskiwania ludzi, rachuby na nieopatrznych, nie zdały się na nic. Miecza dobyć i mieczem trzeba zdobyć, czego inaczej mieć nie można.
— Na to czas przyjdzie — odparł Bartosz — lecz Kraków, gdybyśmy go dziś w ten sposób posiedli, jutroby nam był wydarty, a sprawie miłości waszej, stałaby się krzywda.
— Sprawie mojej już się nic gorszego stać nie może nadto co jest — wybuchnął Semko. — Mam ją za straconą...
— A ja wierzę w nią i trzymam za wygraną, nawet gdybyśmy Krakowa nie mieli w ręku.
Książe przerwał gwałtownie przekleństwem jakiemś bezmyślnem. Patrzał nań Bartosz jak gdyby czekał uspokojenia, lecz to nie przychodziło.
Czas upływał, mrok wieczora coraz gęstszy zapadał. Z podwórców dochodziły wykrzyki żołnierzy i szmery. Siedzieli w ponurem milczeniu, gdy ks. Chotek drzwi uchyliwszy, wezwał ich do arcybiskupa.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/200
Ta strona została uwierzytelniona.