— Postojemy więc do jutra rana — odparł Bartosz — jeżeli miłość wasza tego żądasz, lecz pójdę i wydam rozkazy, aby zbroi nikt się nie ważył zrzucać przez noc, i koni rozsiodływać... Mir wypowiedziany... Gawiedź ta sposobną chwilę upatrzywszy, może nam spaść na karki, otoczyć, a stracić z najlepszego żołnierza, choćby niewielu, szkoda niepowetowana, potrzebni są nam na Kujawy...
Semka myśl sromotnego cofania się przywodziła do rozpaczy. Bartosz spokojniej się zapatrywał na to...
Wyszedł natychmiast przywołując sotników i oznajmując im, że mir wypowiedziany, a czujność przez noc ma być jak największa.
Nazajutrz do dnia wyruszyć miano.
Arcybiskup i Bartosz nie byli bez stosunków z miastem. Pojedyńczym ludziom, zwłaszcza duchownym, na probostwo przychodzić nie można było wzbronić. Miano tu więc wiadomości dokładne o tem co się działo w mieście, i kto był przyczyną tego zuchwałego wystąpienia. Duchowni panowie, trwożliwego ducha, nie omieszkali Bodzanty nastraszyć, przynosząc mu wiadomość, iż w mieście postanowiono napaść nocą na kopijników i wyrzezać ich bez miłosierdzia.
Słowo jakieś w ulicy na wiatr rzucone, doszedłszy do uszu kanonika Alberta, urosło na probostwie w trwogę i groźbę.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/210
Ta strona została uwierzytelniona.