Cieszyła się, radowała, padła teraz na nią tęsknica czarna i przygniotła. Dziecka niepoznać, oczy jej zapadły, liczko do reszty wybielało, słowa z niej nie dobyć, a zechce zaspiewać, to się rozpłacze...
Ona, ona też — dodała Błachowa po małym przestanku — czuje coś złego!
Jakby wiedząc, że o nią pytano, powolnym krokiem, niosąc kaganek zapalony w ręku, wsunęła się Ulina do izby. Szła powoli, zadumana, zmieniona, z włosami rozplecionemi, z wianuszkiem zsuniętym na czoło, odziana bez starania, opuszczona i zbolała.
Książe i matka patrzyli na nią.
Nie mówiła nic, kaganek postawiła na stole, potoczyła wzrokiem dokoła, machinalnie poprawiła przywiędły wianek, założyła ręce na piersiach i zdawała się czekać, aby matka nazad ją zabrała z sobą.
Semko pilno się jej przypatrywał.
— O! — rzekł cicho — biada mi z wami, dopóki się wszystko nie skończy, oczy sobie wypłaczecie. I w porę, właśnie gdyście się radować powinny.
Ulina ramionami ruszyła.
— Niech, niechby się to skończyło — rzekła smutnie — lepszy najgorszy los niż ciągła bojaźń pioruna, który ma uderzyć a nie bije!
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/257
Ta strona została uwierzytelniona.