Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/262

Ta strona została uwierzytelniona.

Począł chodzić po izbie, mówiąc jakby sam do siebie.
— Kilka nocy w lesie, na deszczu i rosie, w błocie stojąc, śpiąc w błocie, dla tego łotra co się nam wyśliznął z garści, żelaznyby człowiek nie wytrzymał. Dwóch nas odchorowało! Żebyśmy go byli wzięli! Ale nie... Przesunął się nam pod nosem... Darmo ludzie stali, a kto będzie winien? Bobrek...
Matka słysząc urywane słowa, zapytała go o te nocne czaty, chcąc się dowiedzieć coś więcej, potrząsnął głową nic mówić nie chcąc.
— Tyle tego — rzekł — że mnie teraz jechać znów trzeba.
Potwierdziło się to co mówił, gdyż tego samego dnia przybył z zamku kompan komtura na zwiady do domu matki. Dowiedziawszy się o chorym, poszedł z nim do izby osobnej i siedział na rozmowie długo. Gdy wyszedł, Bobrek zapowiedział ostro i stanowczo matce, że nazajutrz do dnia jechać musi.
Wiedziała biedna stara, że mocy nad nim niema i zatrzymać go nie potrafi, starała się tylko wyprawić tak na drogę, aby mu nie zbywało na niczem.
Nie okazując najmniejszej wdzięczności, klecha przyjmował to jak należne sobie, na matkę nie spojrzał, a tak był już podróżą swą zajęty, że