jaką go otaczano, twarz miał smutną i zakłopotaną. Oglądał się, niespokojnie.
Ks. Płaza klechę zostawiwszy w korytarzu, sam wśliznął się do refektarza, lecz wprędce się przekonał, że tu z arcybiskupem na osobności, jak sobie życzył, rozmówić się niepodobna będzie.
Musiał czekać. Ze dworu ks. Bodzanty nieznał nikogo, oprócz jego kapelana, ale i tego tu wyszukać łatwo nie było. Zwrócił się więc na korytarze, pytał i błądził póki kapelana tego nie wynalazł.
— Mój ojcze, — szepnął mu, jestem posłany umyślnie z Krakowa, dla widzenia się z ks. Arcybiskupem. Rzecz niemałej wagi, dzisiaj koniecznie na osobności z nim mówić muszę... Proszę was, abyście jego miłości o mnie donieśli.
Kazano się ks. Płazie w celi, która była przeznaczoną dla ks. Bodzanty, zatrzymać, lecz dobra godzina upłynęła, niżeli się go tu doczekał.
Arcybiskup wszedł, znużony niezmiernie rzucając oczyma do koła, a ujrzawszy ks. Płazę, obrócił się zaraz ku niemu.
Byli sami, bo kapelan wyszedł, aby drzwi zamknąć i nie dopuszczać nikogo. Po ucałowaniu ręki, wikary zbliżył się do siedzącego arcybiskupa, który pot z uznojonego czoła ocierał i wzdychał.
— Jestem wysłany z Krakowa — rzekł
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/270
Ta strona została uwierzytelniona.