paczliwym głosem... Zwłokaby była niesłychana. Ojcze, to także niepodobieństwo...
Stali wszyscy milczący. Ścibor biskup płocki, po cichu coś Bodzancie szeptać zaczął, lecz arcybiskup zdawał się nie słuchać i nie słyszeć.
Drżał i powtarzał — Niepodobna! nie żądajcie niemożliwych rzeczy...
Cóżby znaczył ten pospiech? jak gdybyśmy nie byli pewni swego? obawiali się? Koronacya nie może się tak odbyć... W Gnieznie...
Jak skamieniały stał Bartosz z Odolanowa. Był on prawie pewien, że skłoniwszy arcybiskupa do ogłoszenia króla, z koronacyą najmniejszej nie będzie mieć trudności. Namyślał się co miał począć.
— Nad tem się naradzić potrzeba, — zawołał w końcu — odroczym zgromadzenie do jutra.
Arcybiskup się nie sprzeciwiał. Obejrzał się tylko dając znak oczekującym klerykom, ażeby z niego zdjęli obrzędowe szaty... i wzdychając do modlitwy uklęknął.
Starosta, który łatwo męztwa nie tracił, po małej chwili z pogodnem prawie czołem wyszedł do kościoła i poszeptawszy coś z księciem, siedzącym jeszcze na tronie, odezwał się do szlachty zwracając, iż zgromadzenie do jutra odracza...
Z nowem wołaniem, czapki podrzucając wesoło, tłum zwolna z kościoła począł odpływać.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/282
Ta strona została uwierzytelniona.