Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/286

Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem upływały godziny, wieczór nadchodził. Pukając i naprzykrzając się starosta, w końcu został wpuszczony.
Bodzanta siedział z zaciśniętemi ustami, blady, przygotowany widocznie już na to przyjęcie.
W imieniu swem i księcia Bartosz zaklinać go począł. Bez tej korony włożonej na skronie, bez błogosławieństwa kościoła, bez namaszczenia, wszystko co się dokonało, nie miało znaczenia!!
Bodzanta zawsze słaby, wahający się, bojaźliwy, tym razem okazał siłę przekonania niewzruszoną.
Odpowiedział łagodnie, pocieszając, lecz dowodząc razem, że koronacya była w Sieradziu niemożliwą, a w Gnieźnie odbyć się tylko mogła, gdy Wielkopolska uspokojona zostanie. Nie taił tego, iż żadnego od niego ustępstwa spodziewać się nie mogli.
Bartosz próżno uniżał się i groził, narzekał. straszył gniewem króla, ks. arcybiskup milczał, lecz ugiąć się nie dawał.
W końcu, odkładając naleganie do jutra, Bartosz musiał na zamek powrócić, gdzie książe na niego czekał z gorączkowym niepokojem.
Ukrywać postanowienie Bodzanty nie było podobna. Starosta starał się tylko wytłumaczyć Semkowi, iż zwłoka ta, nie nadwerężała wyboru, i wcale mu szkodzić nie mogła.