Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom III.djvu/012

Ta strona została uwierzytelniona.

kamiennym go jakimś uczyniły, niemal obojętnym na to, co go jeszcze czekać mogło.
Błachowa tymczasem, obyczajem starych bab, słowami pieszczonemi dziecko swe witała, na które on nie odpowiadał. Ulina milczała.
Pytać nie śmiała żadna, ani co z sobą przynosił, ni czy przybywał na długo. On wodził oczyma jakiemiś zgasłemi po ścianach.
Tu w tej sypialni ojcowskiej nie zmieniło się nic, a na świecie, tak wiele. Pytał sam siebie, dlaczego nie pozostał na tem gnieździe, w którem mu tak dobrze być mogło?...
Wspomnienia tego burzliwego roku przesuwały się przed nim krwawe, czarne, groźne...
Zapukano do drzwi i Ulina spiesznie się cofnęła. Błachowa powoli, składając na stole pozdejmowane żelaztwo, spojrzała ku drzwiom. Wchodził ks. kanclerz na powitanie pana.
I na tym Bogu oddanym, cierpliwym człowieku, rok ostatni pozostawił ślady drapieżne. Postarzał nagle, suwał nogami, spojrzenie było nieśmiałe.
Książe łagodniej niż zwykle powitał go skinieniem głowy. Kobiety obie odeszły, zostali sami. Ksiądz stał nie śmiejąc przemówić, aby słowem nieostrożnem nie wzbudzić jakiego wspomnienia, i nie wywołać burzy.
— Przybyłem, jak widzicie — odezwał się Semko smutnie — nie wiem na jak długo. Po-