Uśmiech ten zastępował słowo, i znaczył wiele, ale Janusz go nie podniósł. Obrócił się do Sochy z obojętnem pytaniem, potem Semka zagadnął o obronę Płockiego zamku, czy o niej myślał na wypadek wszelki.
Na pytanie to wojewoda odpowiedział, iż mieli na teraz zawieszenie broni, a w przyszłości nadzieję zawarcia pokoju.
— Bógby go dał — rzekł ks. Janusz. — Wojna jest piękną rzeczą, ale dużo kosztuje, a rzadko co przynosi, oprócz ran i żalu.
— Sławy nie liczysz — dumnie odezwał się Semko.
Janusz potrząsł zlekka głową.
— Jak nie wszystkie potrawy każdemu smakują, tak i sława — dodał — nie karmi ona... Jam jej przynajmniej nie pożądał nigdy. Pokój mi milszy. Wiem, że to się zowie nie rycerskiem, lecz nie wszystkim rycerzami być. Wielcy bohaterowie złemi bywają gospodarzami, a u nas jeszcze gospodarzyć trzeba wiele...
Wszyscy słuchali Janusza spokojnie spowiadającego się ze swych przekonań; Henryk tylko twarzą dawał poznać, że ich nie dzielił.
— Ty jako przyszły sługa Boga pokoju i miłosierdzia — rzekł Janusz zwracając się do niego — powinieneś zawczasu uczyć się cenić więcéj trud cichy, niż rycerskie rozrywki.
Nie śmiejąc spierać się ze starszym, Henryk
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom III.djvu/029
Ta strona została uwierzytelniona.