potem, kiedy w rękach Krakowian trzymana będzie i dostąpić do niej nie potrafimy.
Semko okazał obojętność zupełną.
Zdziwiło to Bartosza, gdyż znał go namiętnym, a takim jak teraz nie widział od dawna.
— Stracona sprawa nasza — odezwał się książe po krótkiem milczeniu — nie mamy się co łudzić. Wy jedni wiernieście dostali przy mnie do końca, ufajcie, że o tem nigdy nie zapomnę.
— Cóż gdy nas przemożono i niemal w garści mając zwycięztwo, straciliśmy je.
— Wolą losu, nie winą naszą — przerwał Semko. Z tym walczyć nikt nie podoła.
Bartosz coraz większe okazywał zdumienie, nie mógł pojąć, zkąd przyszło to zdanie się na wolę Bożą, w człowieku, który niedawno zaprzysięgał walczyć do końca i niepoddać się nigdy. Wprawdzie on sam stracił był już wszelką nadzieję, lecz w Semku, tak gwałtownym i niepohamowanym ta powolność była dlań niezrozumiałą.
— Nie pozostaje nam pono nic — odezwał się — jak z orężem w dłoni dotrwać do końca. Może przy ogólnem uspokojeniu coś wyjednamy.
— Z orężem w dłoni? — rzek Semko pytająco — tak, ale chyba na własną obronę, bo drażnić ich już dziś na nic się nie przydało.
Bartosz uszom prawie nie wierzył.
— Wy zostańcie w Płocku — odezwał się
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom III.djvu/053
Ta strona została uwierzytelniona.