tosz — ten pojechał też spotykać królowę, króla, której za dni kilka koronę włoży na skronie... Cień słyszę tylko z niego pozostał, tak go ta wojna wycieńczyła na duchu i na ciele. Stary klecha nie miał nigdy własnej woli, kto chciał mu ją narzucał.
Semko dał znak oczyma i Bartosz mówić poprzestał. Po co było te trupie wspomnienia przeszłości wywlekać?
Zapadał wieczór. Dnia tego już nie mogła przybyć królowa. Kanclerz wszedł do izby krokiem powolnym, pogrążony w myślach, a tuż za nim w pół zgięty, zmalały, wcisnął się Bobrek. Przynosił on, jak mówił, przypadkowem spotkaniem schwycone po drodze, pozdrowienie dla księcia, od mistrza Czolnera.
Chciał je sam złożyć u stóp jego.
Z uśmiechem, który podobien był do poczwarnego wykrzywienia, przynosił Semkowi przypomnienie, że zakon czuwał, patrzał, i nim się opiekował.
Zimno przyjął pozdrowienie książe. Było mu ono obojętnem.
— Strach patrzeć jak tu ludzie potracili głowy — odezwał się Bobrek — a cóż to będzie, gdy królowej doczekają. Ciekawe panowanie młodej pani...
I śmiał się, ale słowa jego jak szelest suchych liści prześliznęły się prawie niesłyszane.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom III.djvu/069
Ta strona została uwierzytelniona.