przestronnych, obitych, powyścielanych, poubieranych było bogato. Dawał li uczty, występował szumnie, ani muzyki, ani trefnisiów, ni dań u stołu, ni napojów nie szczędząc.
W handlu był bardzo ścisłym i obrachowanym, lecz gdy się należało okazać, szczodrym.
Gdy podkomorzy późnym wieczorem pod kamienicę Morszteinowską zajechał, spojrzał naprzód w znajome okno, czy się w niem świeciło... Ujrzawszy światło, zakołatać kazał do bramy. Wpuszczono go zaraz, a pan Franczek, który był zwierzchnią suknią zdjął dla spoczynku, włożył ją na przyjęcie podkomorzego.
Gniewosz z nim przybierał w prawdzie ton protekcyonalny i poufały, lecz starał się zawsze miłość własną głaskać, aby człowieka tak potrzebnego nie zrażać.
— Franczek, miły panie — zawołał od progu — powinniście mi być dziś radzi.
— Zawszem wam rad — skłaniając się i wskazując ławę rzekł Morsztein.
Podkomorzy obejrzał się do koła.
Piekło go, by co prędzej do rzeczy mógł przystąpić.
— Nikt nas nie podsłucha? — zapytał — tu o gardło chodzi.
— O gardło! — niedowierzająco podchwycił Franczek.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom III.djvu/139
Ta strona została uwierzytelniona.