I stała się rzecz w gościnnym polskim dworze prawie bezprzykładna.
Gniewosz stał jeszcze wyzywając wszystkich i gotując się zuchwale bronić swojej sprawy, gdy wszyscy przytomni panowie, gospodarza nie wyjmując, powstawali z ław i siedzeń, dali sobie znaki i zwolna wychodzić zaczęli do drugiej izby.
Nikt na Gniewosza nie spojrzał, nikt nie przemówił, ani go pożegnał, ani zdawał się widzieć, że tu był. Obojętnie, w milczeniu wychodzili powolnemi kroki, zostawując go w pośrodku komnaty samym...
Ten znak wzgardy tak wyrazisty, tak dobitny, obelżywy dla podkomorzego, pomimo jego cynizmu i nawyknienia do tego, iż go nigdy bardzo nie szanowano, oblał go krwią sromu. Zaczerwienił się, drgnął, stał jeszcze krótką chwilkę w miejscu jak wkuty, nieruchomy, czekając czy się kto może nie zwróci. Gdy ostatni z nich przestąpił próg izby i drzwi za sobą zatrzasnął, Gniewosz wzgardliwie popatrzał na nie, głowę nakrył i z wolna skierował się do wyjścia, poświstując, co było też obrazą domu, ale świstania tego nikt nie słyszał, tak jak już teraz Gniewoszem z Dalewic nikt się nie zajmował...
Nie miał więc nic do stracenia podkomorzy i nie potrzebował się już taić z usługami swemi dla Wilhelma.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom III.djvu/175
Ta strona została uwierzytelniona.