ma ciekawemi; trefnisie pstro poubierani, pomniejsi urzędnicy, straże znowu i niezliczone wozy, przy których piesi ludzie szli z halabardami. Na wozach widać było malowane skrzynie, pudła, wory, sakwy, sprzęt różny i oręże.
Pochód umyślnie rozciągnięty, aby się ogromniejszym wydawał, długim sznurem wlókł się gościńcem i zamykał konną strażą.
Wśród powozów, szły podziw obudzające kolebki malowane i złocone, skórami i suknami pooblekane, różnej budowy, mniejsze i większe wózki, konie powodne i liczne psy myśliwskie w bogatych kowanych obrożach od srebra i złota. Sokolnicy na rękach nieśli zakapturzone sokoły i rarogi...
Gdy orszak ten począł wjeżdżać w bramę, końca jego w ulicy do niej wiodącej nie było. Ludu mnóstwo poczęło się zbiegać zewsząd, aby patrzeć na to widowisko niespodziane, bo bardzo mało kto o niem był uprzedzony.
Gawiedź nawet w początkach nie wiedziała kto przybywał.
Przypatrywano się z ciekawością nadzwyczajną, ale w osłupiałem milczeniu. Nikt nie dał znaku życia.
Oprócz Gniewosza, który tuż jechał za księciem, nikt nie wyruszał na spotkanie. Nie takiego zapewne przyjęcia spodziewało się książątko, i czoło mu się trochę zachmurzyło...
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom III.djvu/177
Ta strona została uwierzytelniona.