co do niego potrzebnem być mogło, książe miał dostarczyć, naczynia, słodycze, owoce, napoje...
Podkomorzy ze zleceniem tem udał się natychmiast do klasztoru, bo wiedział jak królowa niecierpliwą była.
Ojciec Franciszek powitał go ze swą rubaszną, serdeczną wesołością i poszanowaniem, jakie u boku królowej zostającemu, przynależało.
— Ojcze gwardyanie — odezwał się Gniewosz — ja tu do was z prośbą śmieszną. Chciałbym pożyczyć na kilka godzin refektarza.
Gwardyan się przeżegnał.
— Nie rozumiem — rzekł.
— Rzecz jest taka, że mój książe nudzi mi się i w małych izbach dusi, chciałby sobie ucztę wyprawić... Mogą być dostojni goście.
Odchrząknął.
— Chociażby i księciu ja na bankiet naszego wieczernika, gdzie krzyż wisi, a ubóstwo i post mieszka, dać nie mogę, — odparł gwardyan.
— Co to, nie mogę? — przerwał Gniewosz. Gwardyan ma władzę monarchiczną, co chce to robi. Chyba ojcze, niechcesz... A zważno tylko, książe nie bez tego, żeby i naczynia i zapasów nie dostarczył, myślicie, że je potem będzie odbierał. Coby to konwentowi z tego się mogło okroić! Hę!!
O. Franciszek, który się uśmiechał zawsze,
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom III.djvu/211
Ta strona została uwierzytelniona.