Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom III.djvu/264

Ta strona została uwierzytelniona.

— Za Gniewoszem chodzą moi ludzie — westchął Dymitr.
— Lecz jestże on tu naprawdę? czy to strachy tylko i baśnie, bo niczego pewni nie jesteśmy — mruknął Dobiesław.
— Jam pewny, że jest... chybaby dopiero dziś się wymknął — odpowiedział podskarbi...
Naradzali się długo, a w końcu to tylko postanowili, iż cicho, a nie uwiadamiając króla, należało Wilhelma wytropić i strachem zmusić do ucieczki...
Okrutniejszy od innych Dobiesław z Kurozwęk po cichu mruczał. — Choćby go i ubito... płakać nie będziemy...
Z tem odszedł pan Dymitr z Goraja.
W drodze na zamek jadąc, skrzyżował się z Gniewoszem, zdążającym do miasta i zatrzymał. Zwrócił się do niego.
— Wilhelm wasz siedzi tu po kątach się kryjąc i spiskuje — rzekł — jeżeli wy mu posiłkujecie!
Podniósł rękę i pogroził.
— Ja! — zawołał podkomorzy — ja! a coby mi potem było?? Wiem, że Wilhelm jest, nie wiem czego dosiaduje... ale ja w to palców nie maczam. Byłem sługą wiernym królowej, jestem wiernym sługą pana...
Ruszył ramionami i jechał dalej.
Podskarbi wrócił na zamek. Ledwie komnatę