Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom III 072.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   68   —

Kaźmierz jak z przykrością słuchał, tak wielce łaskawie się pożegnał, ale gdy na powrót do komnaty swéj wszedł, zadumał się mocno nad tém, co słyszał od nich.
Wichfried wnet pośpieszył za nim, nie dając z temi myślami samemu pozostać.
— Miłościwy książe — począł — braci tych znają tu wszyscy, zazdrośni są i mienia siostry chciwi, przeto ją szkalują. Prawdy w tém co mówią, mało lub nic. Prześladowali ją od dziecka, sami na nią czernidła wymyślali i puszczali, aby mieć pozór do zagarnięcia tego, co ojciec jéj zostawił. Niewiasta piękna, nie może być, aby się w niéj nie rozmiłowywali ludzie, rada pewnie temu jak każda inna, ale złego tam nie tyle, co na nią rzucają.
— Bodajbym ja był jéj nie znał! — przerwał mu książe z goryczą. — Sam to sobie za grzech mam, że i ja przystałem do niéj do zbytku. Kajam się z tego przed sobą, winienem, ale i ty nie bez grzéchu Wichfriedzie, boś mnie do niéj ciągnął.
Pogroził mu.
— E! grzech ci nasz obu niestraszny! — rozśmiał się niemiec.
— W pęta się dać zakuć łatwo — westchnął Kaźmierz — a uwolnić z nich, jak z kajdan, trudno bez zgruchotania kości.