Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom III 204.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   200   —

— Wichfried téż zżółkł przy niéj jak wosk! — śmiał się trzeci.
Znowu ten co palcem pokazywał na izby pańskie, zwrócił się w ich stronę — ale o księciu mówić nie śmieli.
— Jakby już młodych nie było? — zamruczał znowu jeden.
— Domostwo się paliło jak słomy kupa — Strach! — opowiadał znowu pierwszy z komorników.
— Dobrze podłożono? — śmiali się.
— Kto to wie? — zaprzeczył któryś.
— Wszyscy! Widziało wielu jak podpalaczka uciekała.
— A czemuż ją nie łapali?
— Ale! Aby urok rzuciła lub chorobę. Już taka co się porwała na tę wiedźmę, sama nie gorsza być musi.
Umilkli wszyscy zobaczywszy Wichfrieda, który blady i zadumany, zły szedł z miasta, pominął dworskich i prosto kroczył do księcia.
Kaźmierz spoczywał chory i zmęczony, u łoża jego siedziała księżna ręce załamując, dopytując napróżno coby mu dać pić, albo jeść. Książe nie chciał nic, nie śmiał nawet patrzéć na żonę, łagodnie jéj tylko odpowiadając, jakby się pozbywał. Z drugiéj strony łoża siedział kniaź Roman, zwykle wesół, teraz gniewny, patrząc na twarz księcia niespokojnie.