Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom III 217.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   213   —

Piekło do koła! Żem przeżyła tę noc — cud chyba!
Opowiadali i drudzy, Wojewoda drżał i łzy mu ciekły z powiek zaczerwienionych.
Wszyscy świadczyli że widziano niewiastę uchodzącą, że stróż który u wrót stał zniknął nikomu nie było tajno. Zląkł się i uszedł, zdradził czy spalił się? różnie sądzono. Ktoś musiał jednak być sprawcą ognia i pozabijać wrota.
Wdowa mówiła, płakała, śmiała się, a że już jéj dawne życie wróciło, rzucała oczyma, wdzięczyła się, wyciągała ręce białe i kibić, okrągłą dosyć, na popis stawiła. Młodzi śmieli się powiadając że zazdroszczą temu co ją wynosił z pożaru.
— Nie lada to siłacz być musiał — rzekł jeden — bo jest co nieść!
— Choćbym się poderwał i popalił — zawołał drugi — a radbym was na ręku poniańczyć.
Żartowano już, nie oglądając się na słowa. Na tę rozmowę i śmiechy wszedł Wichfried, którego tu wszyscy za gospodarza niemal uważali. Koso nań popatrzał Wojewoda; wdowa ze zręcznością wielką wszystkich ilu było, choć się oczyma jedli, umiała tak trzymać aby do swaru nie przyszło.
Jednemu i drugiemu szepnęła w porę coś uśmierzającego, ściskała ręce nieznacznie, dawała mruganiem przestrogi, Wichfried zresztą najmniej