Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom II 035.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   31   —

męża, na którego czole wiecznie czarne jakieś błądziły chmury.
Zahartowany, twardy Jaksa mało mówny był, a mniéj jeszcze po sobie okazywał twarzą, która zawsze jedną się wydawała i jakby zastygłą.
— Nie mylisz się miłościwy książę, — odpowiedział przybyły po namyśle niejakim — nie darmo was niepokoję. Musiałem przybyć, gniewajcie się lub przebaczcie, co na sercu mam, wypowiedzieć muszę.
Książę Kaźmierz cały się obrócił ku niemu.
— Stara to piosenka, — mówił Jaksa — Krakowianie wszyscy wołają ku wam... ratunku! Mieszek ze swym Kietliczem do rozpaczy ich już przywiedli. Będziecie musieli siąść tam, gdzie ja was dawno, dawno posadzić chciałem. Wola w tém jest Boża!
Kaźmierz, który był usiadł na chwilę, wstał żywo, ręce składając jak do modlitwy.
— Człowiecze! — zawołał gorąco — i ty się zowiesz przyjacielem moim? ty mówisz że pragniesz dobra mojego? Jakso miły! Tyż to masz mnie wieźć ku temu znowu, abym ja brata wyganiał, władzę sobie przywłaszczał, krew przelewał!!
— Miłościwy książę, — przerwał Jaksa, — dzisiaj nie o was idzie, ale o ziemie te wszystkie, idzie nawet o żywot brata twego, bo nie