Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom II 061.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   57   —

Psy nie mogły nic zwietrzyć tak w lesie było sucho. Dzień do łowów, żal się Boże.
Smok za księciem tuż jadąc parę razy o tém zagadał, ale książe ni zważał ni odpowiedział.
Wjechali w las, a tu już Smok po jakimś znaku zmiarkował dokąd zawrócą, bo psy zwołał i z ludźmi powoli przyzostawać zaczął.
Książe coraz ich więcéj wyprzedzał, konia pędził — nareście z oczu zupełnie zniknął.
Smok, jakby to rzecz była zwyczajna, wcale nie zważał na to, ludzi zagadywał i dopiero po niejakim czasie puścił się wrzekomo w pogoń za panem, ale go już śladu nie było.
Trąbkę choć miał na sobie, nie uderzył w nią i gromadka pod dowództwem Łowczego pojechała zwolna w las hukając tylko, szukając niby, błądząc tam i sam do południa. Nareście na wzgórku pod dębami, gdzie była i trawa i woda zatrzymali się dla spoczynku. Nikt się nie zdawał troszczyć zbytnio o to że księcia nie było.
Smok ludzi swych poustawiał, zarządził strawę, kociołek na ogień dano i popasano nie śpiesząc wcale. Widać to było we zwyczaju.
Książe tym czasem w puszczę zajeżdżał głębiéj coraz, krokiem tak pewnym, jakby i on i koń jego nie po raz pierwszy tę drogę przebywali. Musiało mu być pilno, bo konia ściskał a zażywał, na niebo patrzał, a popędzał.
Powietrze stawało się coraz skwarniejsze, czuć