Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom II 161.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   157   —

Opat się do wrót zawrócił, Wichfried patrzał na Kaźmierza z rodzajem współczucia czy politowania. Znowu się znaleźli sami.
— Uspokójcie się! błagam Was! — zawołał Wichfried.
Kaźmierz wcale jednak nie uspokojony, żywo począł zwracając się ku niemu.
— Ty jeden przynajmniéj, powinieneś mnie zrozumieć, Wichfriedzie. Znasz mnie od młodu. Nie pragnąłem nigdy ani władzy ni skarbów, trochę pospolitego szczęścia jakie dano na téj ziemi wszystkim prostym ludziskom. Pamiętasz mnie ubogim zakładnikiem, gdy wasz dziad sprawił mi odzież i zbroję, abym mógł z Rudobrodym, bez wstydu, iść na włoską wyprawę. Dano mi żonę, wiesz jak, niemal za warunek objęcia księztwa — dziś mi wydrzeć chcą tę trochę swobody jaka mi została, i każą panować a raczéj iść w niewolę! Nie macie litości nademną!
— A! miły panie — rozśmiał się Wichfried[1] — Wszakże mi do was wolno mówić jeszcze tak jak niegdyś, kiedyśmy się sami przechadzali nad brzegami Renu.
Gdy będziecie panem nikt wam nie zabroni szukać sobie szczęścia i rozrywki, która sama nastręczać się będzie! Wszystkie piękne dziewuchy uśmiechać się będą swojemu panu i narzucać mu! Wybierzecie jaką zechcecie!

Kaźmierzowi oczy zabłysły.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Wszakże) winien być małą literą.